Michał Niezabitowski Smak pewnego lata…

0

A już dzisiaj zapraszamy do opowieści, którą chce się z Państwem podzielić dyrektor Muzeum Krakowa – dr Michał Niezabitowski!

Najpierw jednak była wiosna. Było to 52 lata temu, w marcu 1968 roku. Jako pięciolatek niewiele rozumiałem z tego, co działo się wokół. Agresja na Czechosłowację? Nic takiego z tego czasu nie zapamiętałem. Zdanie: „Milicja bije studentów” – to i owszem.

Mama była wtedy bardzo zdenerwowana. Na zakupy, do pracy, nieomal wszędzie, zabierała mnie ze sobą. Któregoś dnia poszliśmy razem ulicą Świerczewskiego (jak wówczas nazywała się ulica Studencka), do sklepu na zakupy, na ulicę 1 Maja (dzisiaj – ulica Dunajewskiego). Tam, gdzie dzisiaj jest sklep pewnej sieciowej firmy kosmetycznej, był tzw. SAM, czyli sklep samoobsługowy – największy w naszej okolicy. Mieszkaliśmy wówczas przy ul. Garncarskiej 5, w dawnym pałacu „pod Krzykiem” Potockich. W pięknym ogrodzie tego pałacu zażywał odpoczynku „za miastem” honorowany przez Potockich bohater powstania listopadowego, Józef Chłopicki. Do sklepu nie doszliśmy.

Na Plantach wpadliśmy w chmurę gazu łzawiącego. Z jednej strony stał niebieski kordon Milicji Obywatelskiej, z drugiej krzyczał i wygrażał pięściami tłum młodych ludzi. Znaleźliśmy się między młotem a kowadłem. Na krótkich pięcioletnich nóżkach biegłem za Mamą w stronę ulicy Kapucyńskiej, potem Loretańską, a następnie Ziai (dzisiaj – Jabłonowskich), aby móc schronić się w własnej kamienicy. Mama płakała, Ojciec, słysząc jej szloch,  wyszedł na korytarz, żeby ją uspokoić. Wyszedł w szlafroku i w piżamie w niebieskie paski…

Tato był chory na grypę, która właśnie wtedy szalała w Polsce i w Krakowie. Do dzisiaj pamiętam jej wdzięczną nazwę – grypa hongkong. Wikipedia podaje w tej sprawie beznamiętnie brzmiącą informację: „Wirus grypy typu A, H3N2, zwany grypą hongkong. W wyniku epidemii z lat 1968–1969 zmarło od 750 tys. do 1 miliona osób”. Według innych danych liczbę ofiar trzeba podnieść do 2 milionów.

Nazwa choroby brzmiała egzotycznie, a dla dziecka w moim wieku – groźnie. Po pierwsze dlatego, że nie pozwolono mi zbliżać się do Taty. Po drugie dlatego, że dramatycznie ściszone szepty sąsiadów przychodzących do Mamy informowały o codziennej ilości ofiar. Tak prowadzona „polityka informacyjna” nie pomagała pięciolatkowi. Młodszy brat został wysłany do Babci, do Żywca. Nie miałem z kim się bawić. Po przykrym zdarzeniu na ulicach nieopodal Uniwersytetu Jagiellońskiego Mama też przestała wychodzić „na pole”. „Zostajemy w domu” – mówiła. A stan Taty szybko się pogarszał…

Mój Tato, rocznik 1922, sybirak, turysta, żeglarz, narciarz, uchodził zawsze w moich oczach za mocarza. Podobno tak często widzą Ojców oczy dziecka. Tato sam holował łódkę po mazurskich kanałach, wypływał na jezioro i, pokazując mi grzywy fal, zacierał ręce, krzycząc: „Popatrz – 6 w skali Beuforta!”. Wędrował kilometrami na drewnianych nartach po Beskidach i Karkonoszach, ciągnąc mnie za sobą, gdy się ociągałem. Na wycieczki brał plecak tak ciężki, że wszelkie moje próby jego uniesienia kończyły się porażką. Z pobłażaniem traktował narciarzy, którzy korzystali z (nielicznych wtedy) wyciągów, twierdząc, że podchodzenie pod górkę jest przyjemniejsze niż zjeżdżanie z niej. Wcale a wcale nie podzielałem tego przekonania. Gdy po całym dniu żeglugi lub marszu w górach – z bratem i (dużo młodszą) siostrą – padaliśmy z nóg, on brał siekierę, rozpalał ognisko, gotował makaron z konserwą… Tato był niezniszczalny.

Aż to nagle jakiś wirus o nazwie hongkong wdarł się w mój świat wiary w jego niezniszczalność.

Po kilku dniach od zachorowania, i pewnie też po kilku dniach od naszej z Mamą feralnej ucieczki z ulic Krakowa w czasie zamieszek, Tato na dobre zaległ w łóżku. Zapomniałem dodać, że widok Taty w łóżku był rzadkością, bo pozostałością po pobycie w obozach na Syberii (Inta nad rzeką Peczora) był nawyk niezwykle wczesnego wstawania. Tato w łóżku w ciągu dnia? Nie do pomyślenia. Poważnie jednak zaniepokoiłem się, co pamiętam pomimo upływu lat, gdy do toalety Tato musiał iść, podpierając się o Mamę. Dyszał i ledwie mówił. Potem było tylko gorzej. Stojąc pod drzwiami słyszałem głośny oddech przerywany jękiem. I tak dzień po dniu… Ile było tych dni? Nie wiem, nie pamiętam. Pamiętam narastający lęk dziecka. Tato może umrzeć?

Nie pamiętam chwili przełomu, bo przecież z tego czasu zachowały się tylko myśli, migawki uczuć i obrazów. Stąd pamiętam taki właśnie obraz, który przyniósł wielką ulgę. Tato siedzi na łóżku, chudy, zarośnięty, w piżamie w niebieskie paski i uśmiecha się do mnie. Był już kwiecień, pewnie bliżej końca miesiąca.

W lecie znowu popłynęliśmy – kabinowa łódka o nazwie Krzyżówka dowiozła nas z Mikołajek na jezioro Dobskie. Kilkudniowy obóz rozbiliśmy na wyspie Gilma. Tato był znowu sobą, a ja pamiętam, że tamto lato miało dla mnie smak odpoczynku i ulgi…

Idźmy zatem w stronę lata!









PLACES WORTH YOUR TIME