30. FKŻ ? Janusz Makuch o spotkaniu z Kazimierzem

0

Janusz Makuch, Kazimierz – opowieść osobista

Pamiętam ostatnich, krakowskich Żydów. Początkowo spotykałem ich na modlitwie w parterowej, drewnianej modlitewni, w Beit Ha-Midrasz, gdzie na środku stała niewielka bima, pomiędzy bimą, a ścianą wschodnią drewniana szafa ze zwojami Tory, a na całej ścianie rząd półek wysokich, z szerokim prześwitem pomiędzy deskami, by swobodnie mieściły się na nich tomy Talmudu i modlitewników, zazwyczaj przekrzywionych w prawo, bo ktoś podchodził, wyciągał volumin i wówczas reszta ksiąg chyliła się łagodnie, opadając tom jeden na drugi, pod oknami, po prawej stronie stał nieduży, może trzymetrowy stół, od wschodniej i południowej strony przylegały doń proste, heblowane ławy, tam siedzieli ci, którzy byli ostatni, strażnicy żydowskiego dziedzictwa, cudem ocaleli, zaś w lewym kącie wysokiej izby jasny piec kaflowy, osmolony od ognia, zawsze z wiaderkiem wypełnionym węglem i żelazną szufelką obok. .

Szlomo Pałker rozpalał go przed Szabatem aż do czerwoności. Mówili na niego „Szlojmek”. „”Szlojmek – mówiła matka, gdy widzieli się po raz ostatni – „my z ojcem wrócimy, czekaj na nas, wrócimy po ciebie, słyszysz, pamiętaj, synek kochany – czekaj na nas na dworcu, pociągiem wrócimy, na dworcu, pamiętaj!” – więc tuż po wojnie, każdego dnia Szlojmek biegł na dworzec główny w Krakowie i wypatrywał pociągu. Jeden za drugim wtaczały się ciężkie, czarne lokomotywy, Szlojmek, jak oszalały biegał po peronie, od pierwszego wagonu do ostatniego, po wielokroć, po wielokroć, wpatrywał się w okna, wpatrywał się w twarze każdego w nadziei, że ujrzy matkę i ojca, przeganiali do kolejarze, pokrzykiwali za nim „ eee, ty, żydek, za czym tak latasz jak pies za kiełbasą?” i śmiali się z Szlomcia, bywało, że któryś go kopnął, a on ich nie słyszał, nieczuły na ból biegał po peronie i wypatrywał i trwało to nie wiem, jak długo, bodaj do tamtej chwili, kiedy Szlojmek przebudził się przed zmrokiem, zapalił lampę, zmówił modlitwę, usiadł na łóżku, zwiesił ciężką głowę i postanowił, że już nigdy nie pójdzie na dworzec główny w Krakowie, został szamesem, miał niewielki pokoik tuż za ścianą zastawioną półkami, niewiele o nim wiemy, mówią, że był zamknięty w sobie, a jednocześnie uczony, bo znał Torę, umiał się pięknie wysławiać i po żydowsku i po hebrajsku i po polsku, uważny wobec ludzi, pomocny, gdy trzeba, w dzieciństwie stracił oko, potężnej postury, małomówny budził u wszystkich respekt, dbał o modlitewnię i o synagogę, codziennie rano mył podłogi, ustawiał krzesła, odkurzał księgi Talmudu, machzory, składał tałesy, przynosił węgiel, a w zimne dni rozpalał ogień w jasnym, kaflowym piecu, nastawiał wodę na herbatę, krzątał się, a potem siadał pod oknem na drewnianej ławie, ciężka od bólu głowa opadała mu na piersi i Szlojmek zatapiał się w myślach, jak w bolesnej księdze Hioba…, on mnie przepuścił przez próg tamtej październikowej nocy, Kazimierz był ciemny, jak pokryty kirem, w bramach żarzyły się papierosy nowych właścicieli, dochodził mnie dźwięk przekleństw i rozbitego szkła, szukałem synagogi, wokół puste domy, okna czarne, nieobecne, bez iskierki życia, wiedziony światłem w parterowym domu zapukałem do drzwi; dopiero po dłuższej chwili drzwi się otworzyły i wejście do modlitewni przesłoniła mi zwalista postać, Szlojmek wpatrywał się we mnie wszechwidzącym okiem, staliśmy nieporuszeni naprzeciwko siebie, przeprosiłem, „nie mówię w jidysz”, gdy mi zadał pytanie, po czym sam zapytałem: czy mogę wejść?, trwało to dłuższą chwilę, chwilę zawahania, zdziwienia, niewiary, patrzył niewzruszony, jednooki cherub, aż powiedział „wejdź”… ,i wszedłem do zalanej światłem, ciepłej modlitewni, stół drewniany i ławy, ciemne grzbiety ksiąg, zapach przeszłości i wosku, zdumione spojrzenia tych, którzy byli tu zawsze, którzy tu byli od zawsze, ktoś powiedział „usiądź tam” i wskazał mi miejsce, siadłem w ostatniej ławie, potem już zawsze siadałem tam, gdzie moje miejsce, w ostatniej ławie na dziedzińcu pogan, w sobotę po Szabacie zapach chałek i śledzi zmieszany z cynamonem i naftaliną, kieliszek wódki, szczególnie w zimie smakował wybornie, pamiętam rozmowy o przetrwaniu, pytania „skąd jesteś”, za to nigdy „kto ty jesteś, Żyd czy Polak”, nigdy „co tutaj robisz”, chcesz być z nami, to bądź, nic już nas nie dziwi, „ileż masz lat”, „dwadzieścia”, „więc rodzice żyją”, nie rozumiałem wtedy, o co mnie pytają, więc zapytałem raz jeszcze„ czy mogę tu zostać”, „jeśli chcesz, to zostań”.

Od tamtej chwili minęło już czterdzieści jeden lat. Wciąż tutaj jestem, w ostatniej ławie na dziedzińcu pogan.

fot. Bartosz Dittmar









PLACES WORTH YOUR TIME